Jak mawia pewien wokalista; politykiem nie jestem więc może być chaotycznie.
Ale będzie treściwie.
Do rzeczy.
Przez prawie 10 lat; piłem, kradłem, kręciłem, dealowałem, uciekałem, niszczyłem, byłem nieczułym na wszystko skurwysynem, zamkniętym w sobie niewzruszonym głazem, mataczem, kłamcą i ignorantem, który zawsze wiedział najlepiej. Dlaczego chcę o tym napisać?
Bo świetnie wiem, jak to jest być bezsilnym wobec samego siebie.
I widzę ten problem, toczący dzisiejsze społeczeństwo. Przybiera różnej kolorystyki i przybiera różnych faktur. I nie jest to tylko temat uzależnień, chociaż te właśnie ciągną ten wózek.
Ludzie się pogubili.
Mieszkałem na ulicach, spałem po pustostanach, bujałem się ze złodziejami na warszawskiej pradze i z ukraińcami po mokotowie. Mieszkałem w najdroższych apartamentach kilku stolic tej części świata i robiłem interesy z dość poważnymi ludźmi. Miałem bardzo dużo, tylko po to żeby za chwilę nie mieć nic i tak w kółko przez 10 lat. Żyłem w tylu miastach, że szkoda mi czasu na klepanie.
Pod koniec koniec tego tragicznego w skutkach amoku, byłem tak zniszczony psychicznie, duchowo, fizycznie i społecznie, że gdzie się tylko nie odwróciłem - zgliszcza resztek życia, pożoga i siwy dym. W zasadzie powinienem kilka razy nie żyć. Jedna wielka pierdolona ucieczka przed samym sobą. Przysięgam Wam, że nie zastanowiłem się na tym co robię i gdzie jestem w swoim życiu przez ładnych kilka lat ani razu. A jakiekolwiek uczucia i emocje wobec czegokolwiek i kogokolwiek, zalewałem oczywiście wiadrami wódki itd.
Ciąg dalszy nastąpi. Mam nadzieję zaczynając swoje pisanie, że ktoś, kiedyś skorzysta z mojej historii, by nie musieć przerabiać wielu rzeczy na własnym kręgosłupie -
zarówno tym fizycznym jak i moralnym.
Opiszę Wam tutaj, kolejnymi nazwijmy to publikacjami, krok po kroku jak zmieniłem swoje życie.
Jak to się stało, że jestem innym człowiekiem.
A jestem świetnym dowodem na to, że wszystko można i każda zmiana jest do wykonania.
Ale na określonych warunkach, które nie należą do najprzyjemniejszych i łatwych.
Ludzie, którym udało się wygrać walkę z uzależnieniem na taką skalę jak w moim wypadku, mam na myśli skalę choroby, zaburzenia (w moim przypadku zaburzenia osobowości - zaburzenia dyssocjalne) czy też strat poniesionych przez nie właśnie, mawiają;
jeśli nie straciłeś jeszcze wszystkiego - wszystko przed tobą.
Aż za wiele w tym prawdy.
Jest również tak, gdy ockniesz się na chwilę w wielkim lęku, zamęczony swoim własnym chorym 'ja', patrząc na zgliszcza swojego życia, że masz właśnie tylko ten jeden moment, na to żeby chwycić się czegokolwiek i na początek zacząć 'dryfować'.
Alternatywa to oczywiście dalsze tonięcie. A to za sprawą lekarstwa na lęki i złe samopoczucie, niepozwalające Ci nawet spokojnie oddychać - które już dobrze znasz.
Także chwyć się czegokolwiek lub kogokolwiek na początku, by utrzymać się na powierzchni.
Tylko i aż tyle. Daj sobie trochę czasu na otrzeźwienie i zbieraj siły.
Za wszelką cenę i każdym kosztem.
Ja 'tego' właśnie dnia, obudziłem się w jednym z hoteli w Świnoujściu, ledwo żywy, brudny i śmierdzący, dookoła mnie panował taki wszechobecny syf, że pękłem. Miałem wtedy za sobą równiutki rok bez najmniejszej chwili trzeźwienia - picia 24h na dobę.
Spojrzałem w lustro, wyglądałem oczywiście jak śmierć, zaczynało mną część powoli bo mijały godziny już od ostatniego wlanego promila i poleciały mi pierwsze od dawna łzy.
Nie miałem już nic, nie miałem rodziny, przyjaciół, mieszkań, aut, kasy - nic.
Tak na dobrą sprawę na początku wystraszyłem się najbardziej tego że nie miałem już za co pić dalej.
Kurwa jaki to jest gatunek lęku!
Wiedziałem jakimś cudem, że to jest moment który muszę wykorzystać, bo tym razem jest już po mnie, jeśli czegoś nie zmienię. Nie miałem już siły dłużej tak żyć nawet dnia. Byłem już tak zmęczony, że nie miałem siły już myśleć nawet o samobójstwie o czym myślałem oczywiście często wcześniej. Nie miałem siły na nic.
Chore myślenie alkoholika, kazało mi się postawić do stanu używalności przez parę godzin - ale nie zalać pały tak żeby zapętlić koło.
Czyli resztkami alkoholu wokół siebie, uciszyłem trzęsący się organizm.
Podłączyłem telefon i zacząłem myśleć co zrobić. Chociaż nie było o czym myśleć prawdę mówiąc. Miałem tylko jedno wyjście, tylko jeden numer telefonu pod który mogłem zadzwonić, tylko jednego człowieka - który jak się okazało, czekał już kilka lat przygotowany na tą chwilę. Na chwilę kiedy upadnę ostatecznie i albo się przebudzę albo utonę kompletnie.
Mowa o moim młodszym bracie.
Wcześniej oczywiście bywałem bezdomny, głodny, w sytuacjach teoretycznie bez wyjścia, ale zawsze chora część mnie, znalazła tyle siły w sobie samej, że w mgnieniu oka stawałem na nogi by kontynuować swoją podróż w kierunku totalnego upodlenia. Jak się okazuje, wyczerpując sukcesywnie energię życiową do zera, wyczerpujemy również zdolność do dalszego upadania. Paradoksalnie, kiedy nie wykorzystamy ostatniego ułamka sił w tym właściwym i niepowtarzalnym momencie, na odwrót o 180st - nie ma już odwrotu i za dużo znam takich historii by w to wątpić. Następuje degradacja ostateczna, nieodwracalna i już bez udziału jakiejkolwiek własnej świadomości i jakiejkolwiek możliwości decydowania o czymkolwiek.
Dlatego właśnie, tak znikomy procent alkoholików, ludzi uzależnionych, ma jakąkolwiek szansę na powrót do normalnego funkcjonowania. Według różnych źródeł, jest to od 2 do 4% ludzi, rozpoczynających czy podejmujących próbę leczenia. Jeśli założymy, że nawet połowa wszystkich uzależnionych osób, prędzej czy później spróbuje świadomie cokolwiek zmienić (co jest bardzo mocno zawyżonym założeniem na dzień dzisiejszy, moim zdaniem jest to max 20%) to daje nam 1 do 2 % całej grupy o której mówię, a jest to duża część społeczeństwa.
Pojęcia nie mam, jak to się stało, że to akurat ja dostałem tą szansę. To się stało w dużym stopniu zupełnie 'poza mną' a ja dołożyłem do tego 'bardzo chcę'. Nie myślałem o niczym innym, jak o tym, żeby wytrwać następną godzinę.
W 24 godziny, znalazłem się na zamkniętym oddziale detoksykacyjnym w Gnieźnie, pośród mniej lub bardziej zniszczonych ludzi. W pierwszą noc, człowiek z większym stażem w branży, że tak to ujmę, opuścił nasz ziemski padół, trzęsąc się jakby personel podłączył go pod 230V. Mimo leków, mimo starań lekarzy, mimo że pewnie nie chciał już pić, mimo wszystko. 'Chcenie' czy 'silna wola' na pewnym etapie jak już wspomniałem nie ma najmniejszego znaczenia.
Mój brat, jak się okazało stał na posterunku w pełnej gotowości. Obserwował mój upadek od kilku lat i był na tyle świadomy, że rozpoznał problem bardzo trafnie. Był też na tyle dobrze zorientowany, że wiedział, że jakakolwiek próba pomocy mi, kiedy sam o to nie poproszę to walka z wiatrakami.
To właśnie nazywam 'dryfowaniem'. Mój brat, sprezentował mi najważniejszą rzecz, jaką w życiu posiadamy, nie ma nic cenniejszego - czas. Miałem bezpieczne dwa tygodnie tylko dla siebie. Chwyciłem się tego mocno i zacząłem myśleć. Z dnia na dzień jak trzeźwiałem, docierało do mnie po raz pierwszy od wielu lat, co zrobiłem z własnym życiem. Nie wyobrażam sobie, bym mógł czy miał jeszcze tyle siły, by przeżyć to jeszcze raz. Kopałem sobie już dół, miałem broń przy skroni, spałem na torach kolejowych, balansowałem na najostrzejszych krawędziach życia ale nigdy się tak nie bałem jak wtedy. Lęk łączył się ze zdrowym strachem. Miałem na celowniku tylko i wyłącznie jedną rzecz - przeżyć to i wyciągnąć pierwszy raz w życiu właściwe wnioski.
Tylko i aż tyle. Jak sobie to teraz przypominam to mam gęsią skórkę.
Uważam i jestem o tym przekonany, że dopóki tak dobrze o tych zdarzeniach pamiętam, twardo stąpam nogami po ziemi. Żyję tylko tu i teraz, pamiętając kim jestem.
Oczywiście przeszłość nie istnieje, ale jest coś w stwierdzeniu że jesteśmy tym co wczoraj zrobiliśmy. Ja wczoraj byłem również 'tu i teraz'. Któryś już rok z rzędu.
Dziś wiem, że życie tu i teraz to wielka sztuka a spokój ducha jaki to daje, to zbroja nie do przebicia. Światło zaczęło mi wpadać wszystkimi oknami od kiedy to właśnie swoim chorym łbem pojąłem. Nie ma wczoraj, nie ma jutro, jest tylko dziś i tylko na dziś mam wpływ, reszta to imaginacja i pierdolenie.